Maciej "Sasha" Zalewski

Michaił

"Primum non nocere"
Hipokrates


Noc, której nie zauważasz, i miasto, którego nie ma - przynajmniej dla Ciebie. I Ty. Idziesz jego uliczkami, wręcz płyniesz w swoich długich czarnych szatach, płyniesz niczym zatruta krew w żyłach, by dotrzeć do celu, który jak Ci się wydaje sam sobie wyznaczyłeś. W kościstej, długopalczastej dłoni ściskasz kurczowo długi prosty kij, na którym podpierasz się coraz częściej. To jest już ostatnie stadium - znowu robisz się słaby, nie na tyle jednak by nie móc dokonać tego, co jak Ci się wydaje, sam zamierzyłeś i zaplanowałeś. Przyspieszasz kroku, ale po kilku przecznicach musisz zwolnić - jesteś jeszcze młody, nie przywykłeś , by ciało odmawiało Ci posłuszeństwa. Twój świszczący oddech przecina nocną ciszę, opierasz się przyklejonymi do płaszcza, mokrymi od potu plecami o jakąś ścianę, kij upada na bruk uliczki z głośnym klekotem, Twoje dłonie wędrują na piersi, jakbyś starał się uspokoić, powstrzymać kłujące od zimnego powietrza płuca. Cienki rzemień wpija Ci się w kark, a chłodne, metalowe pióra czarnego ptaka kaleczą boleśnie wnętrze Twojej dłoni, gdy zaciskasz ją na symbolu, noszonym na szyi. Jeszcze czas. Na razie musisz trochę odpocząć. Zamykasz oczy, pod bolącymi od gorączki powiekami krążą tańczące pomarańczowe plamy, w uszach głośno pulsuje krew. Zziębnięte dłonie wkładasz pod płaszcz. Wkrótce Twoje ciało bezwiednie osuwa się po ścianie na ziemię, instynktownie zwija się w kłębek, a Ty śnisz. Śnisz o przeszłości...


Skrzypnięcie i krok. Odpoczynek. Skrzypnięcie krok. Przekonujesz się właśnie na własnej skórze, jak irytujące może być wchodzenie po schodach za plecami zniedołężniałego starca. Skrzypnięcie i krok. Skrzypnięcie i krok. Gdybyś tylko mógł już dawno byłbyś na górze, już dawno zakończyłbyś tę i inne wizyty, przepisałbyś pani von Strumhaller maść na jej dokuczliwe wypryski, być może nawet oszczędziłbyś stare babsko i nie potraktował jej gorzkim słowem. Skrzypnięcie i krok. Zbiegłbyś czym prędzej na dół, a później biegiem, co tchu, przez pół miasta, aż do zaułków przy południowej bramie. Sprawdzić czy może nie poczuła się lepiej. Ale nie możesz i wiesz o tym dobrze. Twój mistrz nigdy by nie wybaczył Ci takiej zuchwałości. Dopóki jesteś tylko jego asystentem, uczniem Wernera von Steigbergera, który akurat dostojnym krokiem, o ile starcze niedołęstwo można nazwać dostojnością, wspina się przed Tobą po tych długich drewnianych schodach. Cholernie długich! Nie wolno Ci wypisywać recept ani samemu wizytować pacjentów. Masz nosić jego przyciężkawą torbę, być zawsze pod ręką by usługiwać i podawać, a w przerwach przyglądać się i odpowiadać na podchwytliwe pytania. Masz dobrego mistrza, przyznajesz to sam, że wiele się od niego uczysz, również on, mimo że często Cię łaja, ceni Cię, chociaż nie zdajesz sobie z tego sprawy, ma wielkie marzenie, abyś został jego następcą. Następcą Wernera von Steigbergera, szanowanego przez gildię specjalistę medycyny stosowanej, autorytetu w dziedzinie chorób wewnętrznych. Pragnie w głębi duszy, byś kontynuował jego badania, które kiedyś musiał przerwać. Ale teraz akurat nie jest w stanie zrozumieć, albo nie chce dać tego po sobie poznać, dlaczego jesteś taki nieuważny i roztargniony, dlaczego nie wkładasz serca w to co robisz i dlaczego modlisz się w duchu, by dał Ci już wolne. Gdy w końcu ta i inne wizyty dobiegają końca, każe Ci jeszcze zanieść swoją torbę i wstąpić do gildii po preparaty, ale załatwiasz to wszystko błyskawicznie i pędzisz wprost do niej. Do Anity. Teraz już nie pamiętasz jakie miała nazwisko, chociaż przysięgałeś, że nigdy jej nie zapomnisz. Ale Twoja przysięga, i jej obraz będą prześladowały Cię do końca, jej blada twarz, przepraszający uśmiech, cichy zmęczony głos i białe dłonie na szarym kocu. Już wtedy, gdy po raz pierwszy ją spotkałeś, wiedziałeś, że to nie potrwa długo. Tak samo jak to, że gdyby urodziła się jako ukochana córeczka jakiegoś urzędnika czy bogatszego rzemieślnika, którego stać byłoby na wydanie kilkudziesięciu koron, można byłoby ją wyleczyć. Całkowicie wyleczyć. Wiedziałeś o tym, a mimo wszystko walczyłeś. Podbierałeś mistrzowi i Elenie specyfiki, szukałeś w księgach i próbowałeś. Próbowałeś, chociaż zdawałeś sobie sprawę zarówno z tego, jak niewiele potrafisz, jak i z tego, że jest już za późno, uczyli Cię wszakże, że wyjście z tego stadium jest tylko jedno. Wtedy jednak nie potrafiłeś przyjąć i zrozumieć najprostszej prawdy - tego, że najpierw umierają tacy jak ona - najsłabsi, samotni, najbiedniejsi, nie potrafiłeś tego przyjąć i walczyłeś. I przegrywałeś. Tamtego popołudnia, gdy stanąłeś w wąskim zaułku wśród rozpadających się domów, swoją porażkę instynktownie czułeś już we wszystkim. W obojętnym wzroku zmokniętego, wciśniętego pod okap dachowca, w kroku mijających Cię bez słowa, być może z pogardliwym uśmieszkiem przechodniów, w deszczowych chmurach. Nie musiałeś nawet po raz ostatni spoglądnąć na jej zmizerowaną, zastygłą w bolesnym grymasie twarz, zanim odziane na czarno postacie nie zawinęły jej ciała w podarty koc i skrzypiącą dwukółką nie zawiozły do cmentarnej kaplicy. I nie minęło wiele miesięcy, od tamtego czasu a było Ci dane zrozumieć. Zrozumiałeś, krocząc powoli w kolejnym kondukcie żałobnym. Poza Tobą, Eleną i przedstawicielem gildii medyków oraz braćmi Morra nie było tutaj nikogo. Ani jednego z tych, których uratował, ani jednego z tych, których wyleczył. Nie są niewdzięcznikami, dotarło do Ciebie, po prostu nie byli mu nic winni, wszak opłatę za leczenie wnieśli już dawno. Być może zaczynałeś też rozumieć, że wcale nie musisz zostać medykiem, co wmawiałeś sobie przez dotychczasowe życie. Nie musisz zostać medykiem dla nich, gdyż podobnie jak oni Wernerowi, tak samo Ty nie jesteś im nic winien. Medykiem możesz jedynie zostać dla samego siebie, a właściwie nie "możesz", ale powinienieś zostać medykiem i kontynuować badania mistrza. Jemu jednemu jesteś winien cokolwiek. Twoje przekonania potwierdził wkrótce fakt, że zapisał Ci dużą część swojego majątku, swoją bibliotekę i wszystkie rękopisy. Być może dzięki temu, mimo tak nagłego przypływu majątku nie zrobiłeś tego, co większość Twoich rówieśników zrobiłaby na Twoim miejscu. Żyłeś dalej tak jak do tej pory, oszczędnie korzystając z odziedziczonego majątku. Mijały kolejne długie dni i miesiące gdy wdychając kurz i słodkawy dym z płonących świec, przegryzałeś się przez pożółkłe rękopisy, wypisane drżącą ręką Twojego mistrza. Chociaż w międzyczasie zdałeś egzamin cechowy, to Twoja praktyka medyczna odchodziła powoli na drugi plan. Zdarzało Ci się zapominać, nie zjawiać się na umówionych wizytach. Jednak w ciężkich i krytycznych wypadkach nie oszczędzałeś się i zawsze byłeś przy chorych. Nie potrafiłbyś skazać ich na śmierć, tego nikt nie musiał Cię nauczyć, zresztą w końcu byli dla Ciebie ważni. Często zdarzały się chwile, gdy nie mogłeś się doczekać aż ktoś nie zapuka do Twoich drzwi, nie dlatego by znajdować wdzięczność, ale by móc przy okazji leczenia sprawdzić na cokolwiek z tego co znalazłeś w zapiskach mistrza. Cokolwiek: nową terapię, nowy specyfik, odpowiedź na pytanie, na które Twój mistrz odpowiedzi nie znalazł, bądź nawet nie szukał, pochłonięty innymi problemami. Zwykle za ich zgodą, zwłaszcza gdy nie mieli już nic do stracenia. Ale gdy tylko Ty wiedziałeś, że choroba jest śmiertelna i nieuleczalna, wolałeś nie pytać. Walczyłeś nowymi niesprawdzonymi metodami. Po raz pierwszy nieuniknioną porażkę w walce o życie potrafiłeś obrócić na własną korzyść. Przegrywałeś walkę o życie, by zdobywać wiedzę i doświadczenie. W końcu, po kilku latach podjąłeś decyzję...


Czujesz ból zesztywniałych od zaciskania szczęk. Zimno. Twoje ciało przeszywa dreszcz, zdajesz sobie sprawę, że powinieneś wstać i iść dalej. Przychodzi Ci to niespodziewanie łatwo. Również oni nie przeszkadzają Ci - patrole straży, ani wścibcy przechodnie - wiesz dobrze, Twój widok przypomina im o nieuniknionym. Memento Mori. Każdy z nich woli Cię nie zauważać, pogrążony we własnych sprawach i kłopotach. Na twych wargach zakwita bolesny uśmiech - gdyby Ci, których mijasz tej nocy wiedzieli, gdyby chociaż domyślali się, co uczynisz, pewnie niejeden z nich rzuciłby się, by Cię zatrzymać, unieszkodliwić, zabić, zanim będzie za późno. Za późno dla nich wszystkich. Ale o Twoim planie nie wie nikt, być może tylko zapity prorok z północnej części Miasta, który obudził się z krzykiem z kolejnego delirycznego snu, w którym jego bogowie pozwolili mu ujrzeć wizję przyszłości. Ale i nim nie musisz się przejmować - jeszcze tej nocy odbierze sobie życie, kiedy tylko zda sobie sprawę, że nikt nie wierzy w to, co zobaczył we śnie. Twój cel już jest niedaleko, ale znowu musisz chwilę odpocząć. Tylko chwilę...


Nie byłeś w stanie skupić się na niczym. Ani na donośnym, odbijającym się echem w tej ogromnej, wypełnionej najznamienitszymi znakomitościami światowej medycyny auli Collegium Nulniensis głosie Twojego przedmówcy, ani na szeptach siedzących w pobliżu Ciebie, ani na tym co za chwilę miało się wydarzyć. Twoja kariera zapowiadała się pomyślnie. W kręgach medycznych, wyleczone przez Ciebie przypadki, które większość medyków uznałaby za beznadziejne stanowiły pewną rekomendację: nie tyle dla Ciebie co raczej dla tego, co chciałeś im przedstawić. I wreszcie, po kilku latach zdarzyła się wymarzona okazja, a Ty postanowiłeś z niej skorzystać. W tych ostatnich chwilach w spoconych dłoniach przewracałeś pogniecione i zmiędlone nieco kartki z notatkami swojego referatu. Przez tak długi czas wydawały Ci się zbędne, wszak przemowę nad genezą choroby - której życie poświęcił Twój zmarły lata temu mistrz, Werner von Steigberger, a co dopiero Ty miałeś okazję sprawdzić w praktyce, rozwinąć, usunąć błędy, usystematyzować i opisać w sposób czytelny, miałeś przygotowaną już dawno temu, opanowaną wręcz do pojedynczego zdania, gestu, retorycznego zapytania i zawieszenia głosu. Teraz jednak były Twoim jedynym oparciem, dziękowałeś w duchu Elenie, że wyperswadowała Ci, żebyś je przygotował. Przez tyle lat pragnąłeś wygłosić ten wykład, a teraz o ironio!, chiałbyś, by Twój przedmówca mówił wiecznie, by z sali posypały się do niego pytania, zamieniły się w debatę, a Twój wykład został przełożony, choćby na jutro. Wątłe brawa, chwila ciszy i widok schodzącego z mównicy przywołały Cię do rzeczywistości. Wstałeś i sztywnym krokiem skazańca podążyłeś by zając jego miejsce. Nie byłeś pewien niczego, przez te setki wpatrzonych w Ciebie par oczu, przez zawrót głowy, przez świadomość Twojego własnego, zmienionego emocjami głosu, wydobywającego się z trudem ze ściśniętego gardła. Nie wiedziałeś jakie wywołasz wrażenie, jakie pytania zada Ci grono słuchających znakomitości, czy będziesz potrafił na nie odpowiedzieć, czy będziesz musiał przyznać się do niewiedzy, jeżeli zapytają o aspekty, których nie jesteś pewien, czy będziesz zmuszony przekonywać do swoich racji. Ale im dłużej mówiłeś, tym bardziej czułeś się pewnie. Gdy skończyłeś referować, na sali zapanowało poruszenie, emocje sięgające zenitu, zaczęły wzmagać się szepty. Nic dziwnego, w końcu zmieszawszy z błotem i przyrównawszy do szarlatanerii oficjalną i praktykowaną metodę wyciągania skóry wołowej na maszt a potem głębokiego dołu jako sposób na zwalczanie niezdrowych oparów Czarnej Plagi zagrałeś bardzo ostro i naraziłeś się wielu. Miałeś jednak nadzieję, że równie wielu innych zrozumie, albo że chociaż zasiejesz w nich wątpliwości, zmusisz do przemyśleń. Wielu z tych ludzi, których chociaż nie znałeś osobiście, szanowałeś i podziwiałeś za ich wiek, doświadczenie, mądrość i wnikliwość. Skąd mogłeś przypuszczać, że żaden z tych autorytetów, dosłownie nikt nie odważy się stanąć w Twojej obronie? Nie przerwie nieżyczliwych i niemerytorycznych szykanów, na które reakcjami były salwy śmiechu co bardziej twardogłowych? Wówczas, nastawionemu entuzjastycznie młodzieńcowi, jakim wtedy byłeś, wydatało się, że referat wystarczy? Kości więc zostały rzucone, świat oszalał, a dla Ciebie rozpętało się piekło. Ale Ty nie ustępowałeś, byłeś uparty, wszak tego nauczyłeś się przez te wszystkie lata - na swoją zgubę. W końcu jednak nadeszła chwila, w której przez Twoją głowę przeszła myśl, żeby ustąpić, że to jedyna droga aby skończyć ten koszmar i cokolwiek ocalić. Cokolwiek - płonące bólem tortur ciało, pełen zimnej, nienawistnej ironii głos Inkwizytora, a także płacz. Płacz Eleny, błagającej Cię, byś się poddał. A więc poddałeś się...


Na chwiejnych nogach, słaniając się w gorączce, niepewnie mijasz ostani zakręt. Przed Tobą oświetlony latarniami plac i fontanna. Jeszcze tylko kilka kroków. Z ulgą opierasz dłonie na zroszonych wodą kamieniach i zanurzasz twarz w lodowatej wodzie od której przechodzi Cię dreszcz. Ale pijesz, pijesz chciwie i zaraz czujesz się lepiej. Sięgasz do torby i praktycznie bez szukania wyciągasz stamtąd małą szklaną fiolkę, zatkaną korkiem. Podnosisz ją i spoglądasz pod światło jednej z latarni. Delikatnie obracasz, pozwalasz by serowaty osad zebrany na wierzchu półprzeźroczystego płynu osiadł na ściankach. Twoja armia...


Wstrząsy i hałasy podskakującego z wolna na wybojach wozu, krzyki woźnicy poganiającego konie nie dochodzą do Twojej świadomości. Siedzisz nieruchomo wewnątrz dyliżansu, wpatrzony w punkt za mokrym od deszczu oknem. Przez głowę przemykają Ci tysiące osób, zdarzeń, miejsc, słów. Czy myślisz o przeszłości? O wygnaniu z miasta? O bezpowrotnie straconym majątku i dziełach Twojego mistrza, skonfiskowanych przez Twoje wystąpienie? O Elenie? O uwięzieniu, torturach? O ratującym Twoje życie, publicznym przyznaniu się do słuchania podszeptów Chaosu i odwołaniu śmiałych tez? O tym, że nigdy nie będziesz już mógł otworzyć praktyki? A może zastanawiasz się co będzie z Tobą dalej? Czy wiesz, że przez najbliższe tygodnie będziesz się błąkał, włóczył od miasteczka do miasteczka, od wioski do wioski, od gospody do gospody, wydając resztki tego co udało Ci się ocalić od konfiskaty, starając się zapomnieć o minionym? Czy wiesz, że zostałeś wybrany i wkrótce zjawi się ktoś by Ci to oznajmić, ktoś kto odmieni Twoje dotychczasowe życie? Ktoś, kto tak przestraszy Cię otwartością, roztaczanymi wizjami, dumą z jaką wypowie Moje imię, wreszcie swoim podobieństwem? Podobieństwem fizycznym do niej, tą samą bladą twarzą, uśmiechem, a także podobnym imieniem: Agatha. Agatha, której bluźnierczym słowom, słodkiemu ciału, nie będziesz się w stanie przeciwstawić. Nie będziesz, gdyż wiarę, nadzieję, osobowość odebrano Ci niedawno, a póki co jeszcze nie nauczyłeś się radzić sobie bez nich. Zamiast tego uciekniesz, uciekniesz przed nią, przed tym co jej słowa i ciało obudziły na dnie Twojego serca, uciekniesz tam, gdzie można, gdzie trzeba zapomnieć o swoim dotychczasowym życiu i poświęcić się. Uciekniesz do klasztoru, postanowisz służyć Morrowi, aż do chwili gdy na końcu Twoich dni zdecyduje się wezwać Cię do swojego królestwa. Początkowo, pogrążonemu w pracy, medytacji, modlitwach będzie się wydawać że Ci się udało, jednak powoli i nieubłaganie niespokojne grzeszne i bluźniercze myśli będą wracać, jak fale odbite od przeciwnego brzegu. Pojawią się podczas samotnych czuwań na cmentarzu, snów, podczas codziennych prac, ceremonii, pogrzebów. Pojawią się wraz z wnioskami. A kiedy nadejdzie morowe powietrze, w głowie kręcić się będzie od mdłego zapachu zaczynających rozkładać się ciał, pokryte pęcherzami od niespodziewanej pracy ręce będą omdlewać podczas kopania kolejnej mogiły, usta wysychać podczas odprawiania kolejnego w tym dniu rytuału pogrzebu, a piekące od spływającego z czoła potu oczy dojrzą wyciągniętą na maszt wołową skórę i kolejną dwukółkę pełną świeżo umarłych, ogarnie Cię Nasza radość. Twój głośny, bluźnierczy dla cichego kapłana śmierci śmiech, brzmiący tak potępieńczo w ich uszach, spotęgowany przez poprzedzające ich ucieczkę, pełne zdumionego przerażenia, wpatrujące się w Ciebie przez krótką chwilę spojrzenia, będzie miły Mym uszom tak jak miły może być ojcu pierwszy krzyk nowonarodzonego syna. Albowiem właśnie wówczas zrozumiesz, że urodziłeś się dla Mnie. Zrozumiesz, że nadchodzi Czas Chorób. Mój Czas. Zrozumiesz też, że to Ja Cię wybrałem, dziecię Moje kochane, tak jak wybrałem sobie wcześniej Agathę. Wybrałem, mimo że Ty od początku postanowiłeś ze mną walczyć. Moi słudzy zmuszeni byli nie dopuścić, byś uczynił jakąś szkodę Naszym planom i opóźnił Mój Czas. Lecz i Ja nie mogłem pozwolić byś cierpiał więcej, dlatego sprawiłem, by pomogli Ci wówczas, gdy torturowano Cię i więziono, szykując Ci stos, synu Mój. Kocham Was i dlatego dam Wam się spotkać, dzieci Moje, pozwolę Wam cieszyć się sobą nawzajem, Waszą miłością i Waszym szczęściem. A kiedy Ty, Michaile zdecydujesz się oddać mi hołd, przyjmę go z radością i obdarzę Cię hojnie. Dam Ci wiedzę której tak szukałeś, wiedzę o wszystkich chorobach, bowiem zaznasz wszyskich kolejno, lecz zginiesz dopiero od ostatniej, za wiele wiele lat, sługo Mój wierny, synu Mój.


Drżącymi rękoma starasz się wyciągnąć korek ale nie możesz wbić w niego paznokcia, palce ześlizgują się i nagle mała fiolka wypada Ci z rąk na bruk. Nie rozbija się. Podnosisz ją delikatnie. Ostrożnie chwytasz korek zębami. Delikatnie pociągasz za fiolkę, jeszcze tylko cichutki charakterystyczny odgłos i fiolka jest otwarta. Drżącą ręką przechylasz ją nad wodą. Osad rozprasza się i niknie w wodzie. Wypłukujesz fiolkę z resztek osadu, dopiero teraz wypluwasz trzymany w zębach korek. Swoje zadanie wykonałeś. Teraz czas na Twoją armię.
 
 

Jak oceniasz ten artykuł?
[5/5] - Doskonały!
[4/5] - Niezły
[3/5] - Taki sobie
[2/5] - Słaby
[1/5] - Beznadziejny!
Twój komentarz:
Imię/Nick:      Mail:      Strona:
Powiadamianie o odpowiedzi.    (zabezp. przeciw robotom)
  zobacz wyniki
Poleć artykuł znajomemu
Do:
Wiadomość i podpis:
 

(C) Sasha, Gliwice 2001-2009. Wszystkie dokumenty w Grocie Cienia objęte są prawem autorskim. Publikowanie ich na innych stronach netu tylko za wyraźną zgodą autorów.